Fiat 126p. Niebieski.

Pamiętam, jak dzieciństwo spędzaliśmy na wsi. Na podwórku, gdzie kaczki przeganiały kury, kot leniwie wygrzewał się na słońcu, psy radośnie machały ogonami, a kogut piał dostojnie każdego ranka.




Codziennie po szkole jeździliśmy do Babci, gdzie czekał na nas obiad przyrządzony z domowych specjałów. Krowy dawały mleko, mięso pochodziło z własnej zagrody, jajka były znoszone przez kury, które naprawdę były szczęśliwe.

Jarzyny do zupy przynoszone były z grządek znajdujących się w przydomowym ogródku. W sadzie zawsze pełno było owoców. Jabłonie, wiśnie, gruszki, śliwki, porzeczki i truskawki jadało się w sezonie kilogramami, prosto z drzew czy krzewów.
Dzieciństwo całe wypełnione było smakami tego, co udało się samemu wytworzyć lub znaleźć.

Gdy więcej czasu spędzaliśmy w mieście oddalonym od Babcinego domu o jakieś 20 km, nadal poszukiwało się wiejskich specjałów.
W czasach, gdy największą nobilitacją od rodziców było pozwolenie na zostanie na podwórku z rówieśnikami "dopóki latarnie się nie zaświecą", ogromnym wydarzeniem dla całego osiedla było przywiezienie wiejskiego mleka.
Pamiętam, że po to mleko trzeba było wybrać się aż za sąsiedni blok, co wówczas było dla mnie wielką miejską wyprawą. Widzę jak dziś, podjeżdżającego niebieskiego Fiata 126p, a gdy parkował w tym samym miejscu, co zawsze, małżeństwo w średnim wieku wyjmowało z niego skrzynki pełne mleka w szklanych butelkach. Nie wiem, jak te skrzynki mieściły się w Maluchu, ale było ich całkiem sporo. Ludzie przynosili puste szklane butelki, na wymianę, aby za opłatą kupić nową porcję świeżego mleka.

Takie mleko, prosto od krowy, to jedno z częściej przewijających się wspomnień kulinarnych dzieciństwa.
Gdy dziadek doił krowy, kiedy już przelał mleko przez sito z tetrą i pozbył się zanieczyszczeń, pozwalał nam pić, jeszcze ciepłe ogromną chochlą prosto z kany! A potem odwoziło się z dziadkiem na rowerach takie mleko do punktu, z którego to mleko odbierano i zawożono do mleczarni.




Pewnych wakacji, kiedy już byliśmy mniej więcej w 4 klasie szkoły podstawowej ubłagaliśmy, ja z rodzeństwem, babcię, aby pokazała nam, jak robi się domowe masło. Babcia masełko zrobiła, a ja z kuzynem tylko obracaliśmy do przydomowego ogródka po szczypiorek, aby móc zjeść pajdę chleba z Babcinym masłem, świeżo zebranym szczypiorkiem i szczyptą soli. Możecie mi wierzyć, lub nie, ale żadne spaghetti w centrum Rzymu nie jest w stanie wyprzedzić smaku tamtych kanapek. A Rzym kocham całym moim sercem.


Wiedziałam, że kiedy tylko wrócimy z Małżem na wieś, bo zarówno on, jak i ja, wychowywaliśmy się na wsi, postanowię, że znajdę gospodarstwo, które hoduje krowy i kury. Tylko po to, żeby mieć miejsce w którym będę mogła kupić mleko i jaja. I znalazłam.




Masło to rzecz wyjątkowo prosta do wykonania. Świeże mleko, takie prosto od krowy ma wyjątkową właściwość wytwarzania śmietanki. Zbiera się ona na samym wierzchu słoika, w którym odbieramy mleko. Zbieramy taką śmietankę delikatnie łyżką do osobnego słoiczka. Gdy uzbieramy około 350 ml Małż dzielnie przez około 15-20 minut wstrząsa słoikiem, jak shakerem i masło gotowe. Zostaje jeszcze maślanka, która idealnie pasuje do owocowych koktajli.

Jak to mówi moja mama:

Co się martwisz, co się smucisz, ze wsi jesteś, na wieś wrócisz.

Absolutnie, w żadnym momencie, nie żałuję mojego powrotu na wieś.
Kto chce spróbować?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz