Kup. Powąchaj. Wyrzuć.

Poza wojnami, głodem i mokrymi jeansami jest jeszcze jedna rzecz, której szczerze i z całego serca nienawidzę.
To wędlina dopiero co kupiona i wyrzucana następnego dnia, bo jest obślizgła, lepiąca i śmierdząca.
No irytuje mnie to niemożliwie. Nie ważne w jakiej ilości kupujesz. Czy w plasterkach, czy w kawałku, czy dużo, czy mało, paczkowana, czy krojona traci swoje jakiekolwiek właściwości po 2-3 dniach w lodówce. Bez względu na sposób przechowywania.

Nie mówiąc już o jakimkolwiek smaku. Każdy rodzaj wędliny smakuje ostatnio tak samo. Baleron-poledwico-ogonówka. Każda tak samo.

Ze względu na powyższe stwierdziliśmy z Małżem, że mamy dosyć.

Niestety, ale świni sobie nie wyhodujemy, mamy już jednego niedźwiedzia, dlatego pozostaje nam zaopatrywanie się w mięso w zaufanym sklepie.

No i nie mamy wędzarni. Jeszcze.
Ale kreatywność i potrzeba matką wynalazku, szybkie poszukiwania w internecie i oto jest.
Przepis na gotowaną szynkę.

Dzielę się, bo jest czym.



Przepis trzeba pochwalić chociażby z tego względu na to, że szynka wyszła całkiem soczysta, aromatyczna, ale na tyle, że żadna z przypraw nie jest dominująca. Słoność też, jak dla mnie jest jak najbardziej odpowiednia.

Wprowadziłam jedynie jedną małą zmianę. Nie lubię wyglądu gotowanego mięsa. Jest blade i nieapetyczne. Dlatego po całym procesie gotowania stwierdziłam, że trzeba szynkę obsmażyć. Bałam się pieczenia - stwierdziłam, że za bardzo wysuszę mięso na wiór. Ale szybkie obsmażenie na patelni zaowocowało przyzwoitym kolorem, bez efektu wysuszenia mięsa.

Jeśli zdobędziecie się kiedyś na odwagę zrobienia takiej wędliny, co filozofią nie jest, dajcie znać, czy tak jak ja zostaliście fanami tego przepisu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz